Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc miałeś pan przy sobie soczewkę? zagadnął Harbert Cyrusa Smitha.
— Nie, moje dziecko — odparł inżynier — ale zrobiłem sam jedną.
I pokazał aparat, który mu posłużył za soczewkę. Były to po prostu dwa szkiełka, które powyjmował z zegarka korespondenta i ze swego. Napełniwszy takowe wodą i spoiwszy ich brzegi za pomocą kilku okruchów glinki, sporządził tym sposobem rzeczywistą soczewkę, która koncentrując promienie słoneczne na kupkę suchego mchu, spowodowała zajęcie się takowego.
Marynarz przypatrzył się wprzód aparatowi, a potem popatrzył na inżyniera i nie rzekł ani słowa. Ale za to wzrok jego powiedział wszystko! Dla niego odtąd Cyrus, jeżeli nie był bogiem, to w każdym razie był czemś więcej niż człowiekiem. Wreszcie rozwiązał mu się język i zawołał:
— Zapisz to pan, panie Spilett, zapisz to pan w swoich notatkach!
— Już zapisałem — odparł korespondent.
Poczem przy pomocy Naba, sporządził marynarz rożen i wkrótce „kabyjas“ wypatroszony jak się należy, smażył się na wolnym, jasnym ogniu, jak pospolite prosię.
— „Dymniki“ przybrały napowrót postać mieszkalną, nie tylko dla tego, że korytarze grzały się od ognia, lecz także ponieważ dawne zasieki z kamieni i piasku zostały naprawione. Jak widać inżynier ze swoim towarzyszem skorzystali dobrze z tego dnia. Cyrus Smith odzy-