Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

dy, których nie podobna było przebyć na wprost, znacznie przysparzały drogi. Czasem ziemia urywała się nagle i znajdowali się nad brzegiem głębokich czeluści, które trzeba było obejść do koła. Każdym razem kosztowało ich to wiele czasu i trudów, ażeby trafić napowrót na wygodniejszą ścieżkę. Około południa, gdy drużyna nasza zatrzymała się, ażeby zjeść śniadanie pod cieniem rozłożystego klombu sosn, niedaleko strumyka spływającego kaskadą, ujrzała się właśnie w połowie drogi od pierwszego ostrokręgu, do którego podług wszelkiego prawdopodobieństwa nie podobna było dotrzeć przed zachodem słońca.
Z miejsca, w którem się znajdowali, rozlegał się widok daleki na morze; lecz z prawej strony zasłaniał go śpiczasty przylądek sterczący w południowo-wschodniej stronie, który nie dozwalał rozróżnić, czyli wybrzeże ostrym zakrętem łączyło się z jakim lądem położonym na tylnym planie. Z lewego boku sięgał wzrok kilka mil na północ, lecz w kierunku północno-zachodnim od miejsca, gdzie się znajdowali nasi podróżni, zagradzał dalszy widok sterczący róg jednego z poprzecznych pasm dziwacznie, pokrajanego, tworzącego jakby potężny przyczółek środkowego ostrokręgu. Tym sposobem nie podobna było jeszcze rozstrzygnąć kwestji, o którą chodziło Cyrusowi.
Po całogodzinnym wypoczynku ruszono dalej. Trzeba było zboczyć w kierunku południowo-zachodnim i zapuścić się znowu w gęstwinę. Tu wśród rozłożystych drzew trzepotało się kilka