tecznej zachodniej kończyny, ściana ta zmieniała się w rodzaj szańca utworzonego z nagromadzonych stosów kamieni, ziemi i piasku, przeplatanego tu i owdzie krzewami, drzewkami i zaroślami, którego pochyłość wynosiła tylko czterdzieści pięć stopni. Miejscami przebijały jeszcze z tego rodzaju kurtyny ostre zęby granitu. Grupy drzew wznosiły się na stokach pokrytych dość gęstym kobiercem z zarośli. Lecz tu kończyła się wszelka roślinność i od podnóża szańca wlokła się długa piaszczysta równina aż do samego wybrzeża.
Cyrus Smith sądził nie bez podstawy, że z tej strony właśnie powinien się znajdować upust wody z jeziora, w kształcie kaskady. W istocie nadmiar wody nadpływającej ustawicznie z Czerwonego Potoku musiał koniecznie którędyś wyciekać. Owóż odpływu tego nie mógł znaleźć inżynier na żadnym ze zwidzanych już brzegów, to jest począwszy od ujścia potoku, na zachód aż do Wielkiej Terasy.
Inżynier zaproponował zatem towarzyszom swoim wdrapać się na szczyt tego szańca, któremu się właśnie przypatrywali i wrócić po jego grzbiecie do „dymników“, zwidziwszy po drodze północne i wschodnie brzegi jeziora.
Propozycja ta została jednomyślnie przyjętą i w kilka minut później Harbert z Nabem stanęli na szczycie szańca, a za nimi poważnym krokiem zdążali Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Pencroff.
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/231
Ta strona została uwierzytelniona.