Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.

żem, mającym czternaście do piętnastu stóp długości. Nab jednym uderzeniem kija zabił go na miejscu. Cyrus Smith oglądnął tę gadzinę i oświadczył, że nie jest jadowitą i że należy do rodzaju t. z. „djamantników“, któremi żywią się dzicy w Nowej Galji na południu. Łatwo jednak można było napotkać inne gady, których ukąszenie jest śmiertelne, naprzykład salamandry z rosochatemi ogonami, które zwijają się niespodzianie kłębem z po pod nóg, lub owe węże skrzydlate z dwoma rożkami nadającemi im rączość niepospolitą. Top, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, rozpoczął walkę z gadami z zaciekłością wzbudzającą uzasadnione o niego obawy. Pan jego przywoływał go nieustannie.
Niebawem dotarli do ujścia Czerwonego Potoku, w miejscu, gdzie tenże wpadał do jeziora. Na przeciwległym brzegu poznali osadnicy nasi okolicę, którą już byli zwidzili, spuściwszy się z góry Franklina. Cyrus Smith przekonał się, że przypływ wody był dość znaczny, nie podlegało zatem wątpliwości, że przyroda musiała pozostawić gdzieś także upust, którym uchodził nadmiar wody z jeziora. A właśnie chodziło o to, ażeby odszukać ten upust, musiał on niezawodnie tworzyć silny spad, którego siłę mechaniczną można by było spożytkować.
Osadnicy nasi idąc wolno lecz nie oddalając się zbytecznie jeden od drugiego, poczęli okrążać do koła brzeg jeziora, który był nader urwisty. Jezioro zdawało się napełnione rybami,