Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.

Nab z Harbertem pobiegli pędem w stronę, gdzie sosny i inne drzewa zielone ocieniały brzegi jeziora, i powrócili w krótce z gałęziami powiązanemi w kształcie pochodni. Zapalono więc te pochodnie za pomocą krzesiwa i osadnicy nasi z Cyrusem na czele zapuścili się w te ciemne czeluście, które niedawno jeszcze napełniała woda.
Wbrew wszelkim przypuszczeniom średnica podziemnego kanału rozszerzała się coraz bardziej, tak, że osadnicy nasi odrazu prawie mogli się wyprostować, zstępując na dół. Stok granitowy od wieków podmywany wodą był bardzo śliski i trzeba było strzedz się pilnie, by nie upaść. To też osadnicy nasi poprzywiązywali się wzajemnie postronkami jeden do drugiego, tak, jak to czynią podróżni w górach. Na szczęście powyżłabiane w granicie szkarpy tworzyły rodzaj schodów umniejszających niebezpieczeństwo spuszczania się. Kropelki wody, zawieszone jeszcze na skałach, połyskiwały tysiącem barw przy blaskach pochodni, zdawało się, że ściany pokryte są nieprzeliczoną ilością stalaktytów. Inżynier przypatrzył się bacznie szczerniałemu granitowi. Nie było na nim śladu nawarstwowania, ani żadnego obrywu. Była to jednolita, jakby z jednej sztuki wykuta masa. To świadczyło, że kanał ten istniał od samego początku wyspy. To nie działanie wody wydrążyło go zwolna i stopniowo. Nie Neptun, lecz Pluton własną wykuł go dłonią i można było widzieć na ścianach ślady jego podziemnej roboty, dotąd jeszcze nie całkiem zatarte, pomimo tyloletniego działania wody.