Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/301

Ta strona została uwierzytelniona.

zostanie w Granitowym Pałacu, dobrze byłoby zabezpieczyć się przeciwko możliwym odwiedzinom tych rabusiów na czterech łapach. Nikt z towarzystwa nie odmówił tej uwadze słuszności.
Na skręcie osadnicy ujrzeli przed sobą długi pas wybrzeża, zlewanego przez obszerne morze. Była wówczas 8 rano. Niebo było bardzo czyste, jak to się zdarza przy silnych i długotrwałych mrozach, ale rozgrzani pochodem, Cyrus Smith i jego towarzysze, nie uczuwali zbyt żywo usczypnięć ostrego powietrza. Zresztą, nie powiewał najmniejszy wiatr, co o wiele czyni znośniejszem silne zniżenie temperatury. Słońce błyszczące ale bez wpływu ogrzewającego, wychodziło właśnie z oceanu i olbrzymi jego krąg kołysał się na widnokręgu. Morze przedstawiało spokojne i błękitne zwierciadło, jak w zatoce jakiejś morza Śródziemnego, przy czystem niebie. Przylądek „Ostrego szponu“ zakrzywiony w kształt jataganu, odcinał się wyraziście, w odległości około czterech mil ku południo-wschodowi. Na lewo, krawędź bagniska raptownie się opierała o małą wyniosłość, którą promienie słoneczne stroiły w tej chwili właśnie w ognistą smugę. Zaiste, w tej części zatoki Stanów Zjednoczonych, gdzie nie było najmniejszej zasłony od strony morza, okręty kołatane wichrami, nie byłyby znalazły najmniejszego schronienia. Czuło się, po spokojności morza, którego fal żadne podwodne wzniesienie nie zamącało, po jednostajnym kolorze wód, którego nie plamił żaden odcień żółtawy, po nieo-