Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/015

Ta strona została uwierzytelniona.

— W samej rzeczy — odparł korespondent — nie przypuszcza on bowiem, ażeby kto inny kręcić się mógł po tych morzach, oprócz Malajczyków, złośliwych urwisów, których warto unikać.
— Nie jest niemożebną rzeczą, panie Spilett — ciągnął dalej Harbert — że dziś lub jutro natrafimy na ślady wylądowania tych ludzi i uzyskamy raz wreszcie pewność pod tym względem.
— Bardzo być może mój chłopcze. Opuszczone obozowisko, ognisko wygasłe, mogą nas naprowadzić na ich ślady, i tego to właśnie szukać będziemy w czasie naszej najbliższej wyprawy.
W dniu, gdy dwaj myśliwcy prowadzili taką rozmowę, znajdowali się właśnie w części lasu, przylegającego do Dziękczynnej i odznaczającego się nader pięknemi drzewami. Pomiędzy innemi, wznosiły się tutaj, wysokie na dwieście stóp prawie, niektóre z owych szyszkowców, zwanych pospolicie „kaurisami“ przez mieszkańców Nowej-Zelandji.
— Przychodzi mi jedna myśl, panie Spilett — rzekł Harbert. — Gdybym też wszedł na wierzchołek jednego z tych kaurisów, mógłbym tym sposobem rozejrzeć się po okolicy na znacznej przestrzeni?
— Myśl to wcale dobra — odrzekł korespondent — idzie tylko o to, czy potrafisz wdrapać się aż na wierzchołek jednego z tych olbrzymów?
— Sprobuję w każdym razie — odparł Harbert.