Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/025

Ta strona została uwierzytelniona.

nitowa począwszy od ujścia rzeki aż do owego zakrętu zniżała się stopniowo. Były to stosy brył granitowych dziwacznie porozrzucanych, zupełnie różnych od tych, z jakich się składała Wielka Terasa, a przedstawiających widok nader dziki. Zdawało się jakoby w tem miejscu wypróżniony został olbrzymi ładunek skał. Grzbiet ściany śpiczasty, ciągnący się dwie mile wzdłuż krawędzi boru, obnażony był z wszelkiej roślinności, a ów róg skalny wyglądał jak ramię olbrzyma wychylające się z fałdów zielonego rękawa.
Czółno popychane dwoma wiosłami posuwało się lekko po powierzchni wody. Gedeon Spilett z ołówkiem w jednej ręce, z notatkami w drugiej, kreślił w ogólnych zarysach kształty wybrzeża. Nab, Pencroff i Harbert gawędzili ze sobą, przypatrując się tej nieznanej jeszcze części ich posiadłości, a w miarę jak łódź płynęła ku południowi, obydwa przylądki „Szczęk“ zdawały się przysuwać ku sobie i szczelniej zamykać zatokę Stanów Zjednoczonych.
Cyrus Smith milczał tylko i patrzał, a wzrok jego niedowierzający i podejrzliwy zdradzał widocznie, że spogląda na nieznaną sobie i obcą okolicę.
Po trzech kwadransach żeglugi, gdy łódź zbliżała się już prawie do owego zakrętu, a Pencroff gotował się opłynąć go dokoła, Harbert podniosłszy się w łodzi wskazał na jakąś plamę czarną i rzekł:
— Co tam czarnego leży na brzegu?