Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/036

Ta strona została uwierzytelniona.

czeniu inwentarza, słychać było, jak mruknął pod nosem:
— Wszystko to pięknie i dobrze, lecz obaczycie, że dla mnie w tem pudle nie ma nic!
To spowodowało Naba do zapytania.
— A czego żeś się to, przyjacielu Pencroff, spodziewał?
— Pół funta tytoniu! odparł poważnie Pencroff, wtedy by mi niczego więcej do szczęścia nie brakowało!
Na tę uwagę marynarza, towarzysze jego nie mogli powstrzymać uśmiechu.
Z całego tego odkrycia jednak wynikała teraz więcej niż kiedykolwiek konieczność dokładnego zwidzenia całej wyspy. Postanowiono zatem nazajutrz skoro świt ruszyć w drogę w górę korytem Dziękczynnej, tak, ażeby dotrzeć do zachodnich wybrzeży. Jeżeliby przypadkiem kilku rozbitków wylądowało w tej stronie wyspy, łatwo być mogło, że byli ogołoceni z wszelkich środków do życia, a w takim razie należało niezwłocznie przyjść im z pomocą.
Cały ten dzień upłynął na znoszeniu znalezionych przedmiotów do Pałacu Granitowego, i systematycznem takowych uporządkowaniu we wielkiej sali.
Tego dnia — 29. października — była właśnie niedziela, i Harbert przed spoczynkiem zagadnął inżyniera, czyliby nie chciał przeczytać im jakiego ustępu z Ewangielji.
— Z ochotą, odparł Cyrus Smith.
Wziął więc do rąk świętą tę księgę i już