wodne zielska i skały. Brzegi stawały się coraz wyższemi i rzeka torowała sobie drogę wśród pierwszych pasm góry Franklina. Niedaleko już zatem musiało być do jej źródeł, gdyż takowe zasilane były przez potoki spadające z południowych stoków góry.
— Nie minie kwadrans, rzekł marynarz, a będziemy się musieli zatrzymać, panie Cyrus.
— To się zatrzymamy, Pencroffie, i urządzimy sobie nocleg.
— Jak daleko może być z tąd do Pałacu Granitowego? zapytał Harbert.
— Mniej więcej siedm mil, odparł inżynier, wliczając w to wszystkie zygzaki i zakręty rzeki, które nas zawiodły w kierunku północno-zachodnim.
— Czy będziemy płynąć dalej? zapytał korespondent.
— Jak daleko się tylko da, odparł Cyrus Schmith. — Jutro, skoro świt, opuścimy czółno, przebędziemy w dwóch godzinach, jak sądzę, przestrzeń dzielącą nas od morza, i tym sposobem zostanie nam prawie cały dzień do zwidzenia wybrzeży.
— Naprzód więc! odrzekł Pencroff.
Niebawem jednak poczęła łódź trącać o kamieniste dno rzeki; w tem miejscu nie była szerszą nad dwadzieścia stóp. Gęsta altana zasklepiała się przed jej korytem i pogrążała je w mrok półcieniu. Słychać było dość wyraźny szmer
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/051
Ta strona została uwierzytelniona.