Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/070

Ta strona została uwierzytelniona.

— Trzydzieści mil! — ciągnął dalej Gedeon Spilett. — To dobry dzień drogi. Mimo to sądzę, że idąc wzdłuż wybrzeży południowych, powinniśmy zajść wreszcie do Pałacu Granitowego.
— Ależ od przylądka Ostrego Szponu do Pałacu Granitowego trzeba liczyć jeszcze najmniej dziesięć mil drogi — zauważył Harbert.
— Przypuśćmyż zatem, że wszystkiego razem będzie mil czterdzieści — odparł korespondent — i nie cofajmy się przed niemi. Zwidzimy przynajmniej te nieznane nam wybrzeża i nie będziemy potrzebowali powtarzać tego po raz drugi.
— Bardzo słusznie — rzekł na to Pencroff. — Lecz co będzie z czółnem?
— Czółno, jeśli mogło zostać samo jeden dzień u źródła Dziękczynnej, potrafi zostać i dwa dni! Jak dotąd, nie możemy się skarżyć, ażeby wyspa niepokojoną była przez złodziejów!
— A jednak kiedy przypomnę sobie owo zdarzenie z żółwiem — rzekł marynarz — to zaczynam tracić bezwzględną ufność.
— Ba, żółw! żółw! — odparł korespondent. — Alboż nie wiesz, że to morze postawiło go na nogi?
— Kto wie? — bąknął inżynier.
— Ale bo.... — odezwał się Nab.
Nab miał widocznie coś do powiedzenia, bo otworzył usta do gadania, ale nie gadał nic.
— Co chciałeś powiedzieć, Nabie? — zapytał go inżynier.