Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/076

Ta strona została uwierzytelniona.

objadowa, każdy jednak rad był posilić się kawałkiem dziczyzny. O tej przekąsce mieli czekać cierpliwie aż do wieczerzy w Pałacu Granitowym.
W kilka minut później osadnicy nasi, usiadłszy pod przepysznem sklepieniem sosen morskich, spożywali wiktuały, które Nab wydobył ze swego tłómoczka.
Miejsce to wznosiło się na pięćdziesiąt do sześćdziesiąt stóp po nad poziomem morza. Widok zatem był dość rozległy, a przeskoczywszy ostatnie skały przylądka, gubił się w zatoce Stanów Zjednoczonych. Lecz ani wysepki, ani Wielkiej Terasy nie było i nie mogło być widać, wypukłość bowiem ziemi i szpaler olbrzymich drzew zasłaniały zupełnie widnokrąg północny.
Zbytecznem by było dodawać, że pomimo iż osadnicy nasi ogarniali wzrokiem tak szeroką przestrzeń morza, a inżynier dalekowidzem swoim przechodził punkt za punktem cały ten łuk widnokręgu, w którym niebo zlewało się z morzem, nie dostrzeżono jednak żadnego statku.
Podobnie i całą tę część wybrzeża niezwidzonego dotąd jeszcze, zmierzono w szerz i wzdłuż dalekowidzem, począwszy od płaszczyzny piasczystej aż do raf, lecz żaden szczątek nie pojawił się na widnokręgu perspektywy.
— A no, rzekł Gedeon Spilett, trzeba się pogodzić z rzeczywistością i pocieszyć się tem, że przynajmniej nikt nie przyjdzie niepokoić nas w posiadaniu wyspy Lincolna!