Ktoś zagospodarował się w Pałacu Granitowym. To już nie podlegało najmniejszej wątpliwości.
Górna drabinka, sięgająca od drzwi aż do środkowego przestanku, wisiała na swojem miejscu, lecz dolna drabinka była wyciągniętą w górę aż do samego progu. Zbyt oczywistem było, że nieproszeni goście chcieli ubezpieczyć się przed nagłym napadem.
Nie podobna było jeszcze rozpoznać ich rodzaju i liczby, żaden z nich bowiem nie pokazywał się.
Pencroff zaholował na nowo.
Żadnej odpowiedzi.
— A to draby! zawołał marynarz. Śpią sobie spokojnie, jakby byli u siebie! Ohe!... Zbóje, bandyci, korsarze, plemię John Bulla!
Gdy Pencroff, w swym charakterze jako Amerykanin, tytułował kogo „plemieniem John Bulla,“ to był to znak, że posunął się do ostatecznych granic grubjaństwa.
W tej chwili rozjaśniło się zupełnie i fasada Pałacu Granitowego zabłyszczała od promieni słonecznych. Lecz tak zewnątrz jak wewnątrz wszędzie było cicho i spokojnie.
Osadnicy nasi zapytywali sami siebie, czyli Pałac Granitowy jest przez kogo zajęty lub nie, lecz położenie drabinki świadczyło o tem wyraźnie, i nie podlegało nawet wątpieniu, że najeźdźcy do jakiegokolwiek należeli rodzaju, uciec w żaden sposób nie mogli. Lecz jak się dostać do nich?
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/091
Ta strona została uwierzytelniona.