Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

Należy tu jeszcze przytoczyć inną szczęśliwą okoliczność, która dozwoliła nagromadzić nowe zapasy żywności na zimę. Oto gromady łososiów zaległy Dziękczynną kilka mil wzdłuż. Była to właśnie pora, w której samice, szukając miejsc sposobnych do tarcia się, poprzedzały samców i sprawiały w rzece wielki szum i łoskot. Tysiące tych ryb do półtrzecia stopy długich, natłoczyło się do rzeki, i dość było ustawić kilka tam, by wielką ich liczbę nałowić. Tym sposobem złowiono kilkaset sztuk, a nasoliwszy je przechowano aż do czasu, kiedy mrozy zimowe ściąwszy powierzchnię rzeki, uniemożliwić miały dalsze rybołowstwo.
Podczas tego wielce rozumny nasz Jow zaprawiał się do służby pokojowej. Ustrojono go w kurtkę, w krótkie spodeńki z białego płótna, i w fartuch z kieszeniami, które go niewymownie uszczęśliwiały, pakował w nie bowiem obie ręce i nie cierpiał tego, ażeby mu kto inny w nich szperał. Zwinny orangutan otrzymywał od Naba znakomitą edukację, i patrząc na murzyna i małpę mogło się wydawać, że się między sobą zupełnie porozumiewali. Jow żywił zresztą dla Naba niekłamaną sympatję, którą mu tenże odpłacał. W chwilach, gdy nie potrzebowano usług Jowa, czy to do wożenia drzewa, czy też do łażenia po drzewach, przepędzał tenże większą część czasu w kuchni i usiłował naśladować Naba we wszystkich jego zatrudnieniach. Mistrz okazywał zresztą nietylko cierpliwość ale i wielką gorliwość w kształceniu swojego ucznia,