Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

z których każdy miał pomiędzy nowonarodzonymi swojego faworyta.
Próbowano także przyswoić pekarysy, a próba ta udała się zupełnie. Koło podwórka postawiono ogrodzenie, które niebawem zaludniło się młodem potomstwem, wzrastającem albo raczej wypasającem się pod troskliwą pieczą Naba. Jow, który z urzędu swego nosił im codziennie pożywienie, t. j. pomyje, resztki z kuchni i t. p. wywiązywał się sumiennie z tego zadania. Prawda, że czasem pozwalał sobie żartów, kosztem swych małych stołowników, i ciągnął ich za ogony, nie czynił tego jednak bynajmniej ze złości lecz tylko z pustoty, te małe bowiem kręcone ogonki bawiły go niezmiernie, a miał on zupełnie usposobienie dziecka.
Pewnego dnia Pencroff rozmawiając z inżynierem przypomniał mu obietnicę, której dotychczas nie miał czasu wykonać.
— Wspomniałeś pan raz, panie Cyrus, rzekł marynarz, o przyrządzie, który ma zastąpić długą drabinkę wiodącą do Pałacu Granitowego. Nie wykonasz też pan kiedy tego przyrządu?
— Chcesz pan zapewne mówić o rodzaju windy? odparł Cyrus Smith.
— Jeśli pan chcesz, nazwijmy go windą, odparł marynarz. Mniejsza o nazwę, byle nas tylko wygodnie podnosił aż do drzwi mieszkania.
— Nic łatwiejszego, Pencroffie, ale czy to koniecznie potrzebne?