Od kilku dni zauważali na morzu, o trzy lub cztery mile odległości, olbrzymie zwierzę pływające na wodach wyspy Lincolna. Był to wieloryb, największego wzrostu, prawdopodobnie należący do gatunku australskiego, zwanego „wielorybem przylądkowym.“
— Cóżby to była za gratka dostać go w ręce! — zawołał marynarz. — Ach, gdybyśmy mieli jaki taki statek i harpunę w dobrym stanie, z jakimże zapałem, zawołałbym: Pędźmy za nim, bo wart zachodu!
— Jaka szkoda, Pencroffie — rzekł Gedeon Spilett — i ja prawdziwie byłbym rad widzieć cię używającego harpuny. Ciekawa to rzecz być musi?
— Ciekawa i nie wolna od niebezpieczeństwa — rzekł inżynier — ponieważ jednak nie mamy środków do uderzenia na to zwierzę, na nic się nie zdało niem zajmować.
— Dziwno mi — odezwał się korespondent — widzieć wieloryba pod tak względnie wysoką szerokością jeograficzną.
— A cóż w tem dziwnego, panie Spilett — odrzekł Harbert. — Znajdujemy się właśnie w tej części Oceanu Spokojnego, którą rybacy angielscy i amerykańscy nazywają „Whale-Field“ (Wielorybie pole) i tutaj to właśnie, pomiędzy Nową Zelandją a Ameryką południową, wieloryby półkuli południowej, najliczniej się spotykają.
— Najprawdziwsza prawda — rzekł Pencroff — i mnie tylko to dziwi, żeśmy ich więcej
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.