Była to ręka Gedeona Spiletta, który rzekł:
— Chwilkę jeszcze mistrzu Pencroffie, — tak się nie odchodzi. A o deserze zapominasz?
— Dziękuję, panie Spilett, odrzekł marynarz — czas wracać do pracy.
— No!... jeszcze filiżankę kawy, przyjacielu...
— Dziękuję...
— A więc fajeczkę?...
Pencroff podniósł się nagle i szeroka poczciwa twarz jego pobladła, gdy ujrzał korespondenta podającego nabitą po wierzch fajkę a Harberta z węglem żarzącym się w ręku.
Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł, tylko nagle pochwycił fajkę, poniósł ją do ust a potem położywszy na niej węgiel, zaciągnął się raz poraz pięć czy sześć razy.
Błękitny i wonny kłąb dymu rozszedł się, a z głębi tego obłoku usłyszano drżący roskosznie glos, powtarzający...
— Tytuń! prawdziwy tytuń!
— Tak jest Pencroffie — odrzekł Cyrus Smith — i nawet wyborny tytuń!
— O boska Opatrzności! Stwórco potężny wszystkich rzeczy! — zawołał marynarz. Nie braknie więc już niczego na naszej wyspie!...
I palił, palił, palił!
— I któż zrobił to okrycie? — spytał wreszcie. Ty zapewne, Harbercie ?
— Nie, Pencroffie — to pan Spilett.
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.