Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

rus Smith postawił drugi komin w wielkiej sali i przed nim to mijały długie zimowe wieczory. Na rozmowach podczas pracy, na czytaniu, gdy ręce próżnowały, spędzano czas pożytecznie.
Prawdziwą to było rozkoszą dla osadników, gdy w tej sali dobrze oświetlonej świecami, wybornie ogrzanej węglem ziemnym, po pokrzepiającym objedzie, przy dymiącej się w filiżankach kawie bzowej i fajkach ustrojonych w pióropusze z wonnego dymu, słuchali na zewnątrz szalejącej burzy. Czuliby doskonały dobrobyt, gdyby ten mógł istnieć kiedykolwiek dla ludzi oddalonych od podobnych sobie i pozbawionych możności zawiązania z nimi stosunków!
Osadnicy rozmawiali zawsze o kraju swoim, o przyjaciołach, których tam zostawili, o wielkości rzeczypospolitej amerykańskiej, której wpływ mógł tylko wzrastać — a Cyrus Smith, wmięszany w wiele spraw Unji, interesował żywo słuchaczy swemi opowiadaniami, spostrzeżeniami i prognostykami.
Pewnego dnia, zdarzyło się, że Gedeon Spilett rzekł doń, w biegu rozmowy:
— Koniec końców jednak, mój drogi Cyrusie, czy całemu temu ruchowi przemysłowemu i handlowemu, któremu wróżysz nieustający rozwój, nie grozi stanowcze zatrzymanie prędzej lub później?
— Zatrzymanie?... A to przez co?
— Przez cóż, jeśli nie przez brak węgla, który słusznie można nazwać najcenniejszym z minerałów!