Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

— A toś się pan pięknie spisał, panie Spilett! — krzyknął marynarz.
— No, co się już stało, stało się — odrzekł Cyrus Smith. — A teraz pomyślmy, co czynić!
Takie zapytania i odpowiedzi szybko przelatywały z ust Cyrusa i jego towarzyszy. Pewną było rzeczą, że przez mostek otwarty dostały się zwierzęta na wybrzeże i zapełniły je, i że ktokolwiek one tam były, mogły po lewym brzegu Dziękczynnej dostać się na Wielką Terasę. Należało więc uprzedzić je i zwalczyć w razie potrzeby.
— Cóżto jednak za bestje? — odezwało się po raz drugi pytanie, w chwili gdy szczekania wybuchły z podwójną siłą.
Szczekania te wstrząsnęły Harbertem, i naraz przypomniał sobie, że słyszał je już raz w czasie pierwszej wizyty swojej u źródeł Czerwonego Potoku.
— To kulpesy, to lisy! — zawołał.
— Naprzód! — krzyknął marynarz.
I wszyscy, pochwyciwszy za topory, karabiny, rewolwery, rzucili się do windy i wnet stanęli na wybrzeżu.
Niebezpieczne to zwierzęta te kulpesy, gdy są w wielkiej liczbie i rozdrażnione głodem. Pomimo tego jednak, osadnicy nie wahali się ani chwili skoczyć w sam środek ich bandy, i pierwsze strzały z rewolwerów, rzuciwszy nagłe błyskawice w ciemności, zmusiły napastników do cofnięcia się.