Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.

— A Jow? — zawołał Pencroff. — Gdzież Jow?
Jow gdzieś się podział. Przyjaciel jego Nab zawołał nań, ale po raz pierwszy Jow nie odpowiedział na wołanie swego przyjaciela.
Wszyscy rzucili się na poszukiwanie Jowa, drżąc, że znajdzie się może pomiędzy poległemi. Oczyszczono miejsce z trupów, plamiących śnieg swoją posoką, i znaleziono Jowa pod istną górą kulpesów, których zdruzgotane szczęki i połamane żebra, świadczyły, że pracowała nad niemi straszliwa pałka nieustraszonego oranga. Biedny Jow trzymał jeszcze w ręku szczątek swej złamanej pałki. Widocznie pozbawiony broni, przygnieciony został przez przeważną ilość napastników i padł. Głębokie rany czerniały mu na piersiach.
— Żyje! — zawołał Nab — pochylony nad nim.
— I ocalimy go — odrzekł marynarz — będziemy go pielęgnować, jakby był jednym z nas.
Zdawało się, że Jow zrozumiał te słowa, bo schylił głowę na ramię Pencroffa, jakby dla podziękowania mu. Marynarz sam był ranny, ale rany jego, tak jak i towarzyszy, nie miały znaczenia, dzięki bowiem palnej broni, wciąż prawie mogli trzymać napastników w oddaleniu. Tylko więc orang znajdował się w niebezpiecznym stanie.
Nab i Pencroff przynieśli go na rękach aż do windy. Przez cały ten czas ledwo jeden słaby jęk wydarł się z jego piersi. Wciągnięto go ostrożnie do Pałacu Granitowego. Tu, złożono