z górą Franklina wreszcie, panującą nad całością tego obrazu, i mającą czoło gdzieniegdzie uwieńczone śniegami.
— Jakie to piękne! — zawołał Harbert.
— O tak, nasza wysepka jest piękna i dobra — odpowiedział Pencroff. Kocham ją, jak niegdyś moją biedną matkę. Przyjęła nas ubogich i pozbawionych wszystkiego — a teraz czegoż braknie pięciorgu dzieciom, które jej spadły z nieba?
— Niczego! — odrzekł Nab — niczego, kapitanie!
I dwaj poczciwcy rzucili trzykrotnie potężne: hurra! — na cześć swojej wyspy.
Wśród tego Gedeon Spilett oparty o podstawę masztu, zdejmował ołówkiem panoramę rozwijającą mu się przed oczyma.
Cyrus Smith rozglądał się w milczeniu.
— No, panie Cyrusie — odezwał się doń Pencroff — co pan powiesz o naszym statku?...
— Zdaje się bardzo dobrze sprawiać, — odrzekł inżynier.
— Wybornie. Jesteś więc pan przekonany obecnie, że możnaby na nim przedsięwziąć dłuższą jaką podróż?
— Jaką podróż, Pencroffie?
— Do wyspy Tabor, naprzykład?
— Mój przyjacielu, — odpowiedział Cyrus Smith — mnie się zdaje, że w razie konieczności nie należałoby się wahać powierzyć Bonawenturze nawet na dłuższą podróż, — wiesz jednak o tem, że z przykrością widziałbym cię
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/199
Ta strona została uwierzytelniona.