dek, który zmieni w dzieło ludzkości, zamiar jego, będący bądź co bądź dotąd kaprysem tylko, podlegającym dyskusji.
Po długim dosyć pobycie na pełnem morzu, „Bonawentura“ zbliżył się do brzegu, sterując ku portowi Balonowemu. Ważną bowiem było rzeczą, obejrzeć przesmyki pomiędzy ławicami piasku a skałami, dla zatknięcia nad niemi w razie potrzeby znaków ostrzegających, — ponieważ ta mała zatoczka miała być stanowiskiem dla statku.
Było to zaledwie o pół mili od wybrzeża, i trzeba było płynąć gzygzakiem (lawirować) pod wiatrem; bieg „Bonawentury“ był w tej chwili bardzo umiarkowany, — wiatr bowiem w części powstrzymany przez ziemię, zaledwo wydymał żagle, a morze gładkie jak zwierciadło, marszczyło się jedynie od kapryśnych silniejszych podmuchów.
Harbert trzymał się na przedzie statku, dla wskazywania drogi w pośród przesmyków. Nagle z ust jego dał się słyszeć okrzyk:
— Skręć z wiatrem, Pencroffie, skręć z wiatrem!
— A co tam takiego — spytał marynarz podnosząc się. — Skała?
— Nie... czekaj... — odrzekł Harbert... nie widzę jeszcze dobrze... skręćno jeszcze... dobrze... trochę bliżej...
I mówiąc to, Harbert wyciągnął się jak długi na pokładzie, zanurzył szybko rękę w wodę i podniósł się, wołając:
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.