Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

Noc była ciemna ale roziskrzona gwiazdami i zapowiadała pogodny dzień nazajutrz.
Pencroff, przez ostrożność, zwinął żagiel strzałkowy, nie chcąc narazić się na jaki niespodziewany figiel wiatru z płótnem na maszcie. Był to może zbytek ostrożności przy tak pogodnej nocy, ale Pencroff był przezornym marynarzem, i nikt go za to nie zganił.
Korespondent przespał część nocy. Pencroff i Harbert zmieniali się co dwie godziny przy sterze. Marynarz ufał Harbertowi jak samemu sobie, a zaufanie to usprawiedliwiał chłopak swą zimną krwią i swym rozsądkiem. Pencroff wytykał mu kierunek, jak komendant sternikowi, a Harbert nie dał Bonawenturze zboczyć od niego ani na jeden włos.
Noc upłynęła szczęśliwie, a następny dzień 12. października przeszedł tak samo jak poprzedni. Przez cały dzień trzymano się ściśle kierunku południowo-zachodniego, a jeśliby tylko jaki prąd nieznany nie pochwycił okrętu, Bonawentura musiał wylądować wprost na wyspę Tabor.
Morze, po którem płynął statek, było całkiem puste. Czasem tylko jaki duży ptak, albatros lub fregata przelatywał w oddaleniu strzału, a Gedeon Spilett zapytywał sam siebie, czyli pomiędzy temi potężnemi latawcami nie znajduje się ten, któremu powierzył swą ostatnią kronikę dla dziennika New York Herald? Zdawało się, że ptaki te były jedynemi istotami odwidzającemi tę część Oceanu pomiędzy wyspą Tabor a wyspą Lincolna.