Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.

jego dzieckiem, a do przywilejów ojcowskich należą także częste nieusprawiedliwione obawy.
Na pokładzie zjedzono śniadanie takie, by do późna można się było wstrzymać z objadem, poczem przedsięwzięto dalsze poszukiwania z jaknajbardziej drobnostkową troskliwością.
Koniec końców było wiele prawdopodobieństwa, że ów jedyny mieszkaniec wysepki zginął. To też Pencroff i towarzysze jego szukali raczej śladów nieboszczyka niżeli żywego! Lecz poszukiwania ich były daremne i pół dnia napróżno przetrząsali gęstwiny, któremi porosłą była wysepka. Należało więc chyba przypuścić, że jeśli rozbitek ów umarł, że zwłok jego nie został już ani szątek i że zapewne zwierz jakiś pożarł je do kości.
— Jutro ze świtem odpłyniemy, rzekł Pencroff do swoich towarzyszy, gdy około godziny drugiej z południa położyli się pod cienistą grupą sosen, by spocząć chwilę.
— A ja sądzę, dodał Harbert, że możemy bez skrupułów zabrać z sobą narzędzia, które niegdyś należały do owego rozbitka?
— I ja tak sądzę, odparł Gedeon Spilett, a te narzędzia i broń uzupełnią sprzęty Pałacu Granitowego. Jeśli się nie mylę, zapas prochu i śrótu jest znaczny.
— Tak jest, odparł Pencroff, lecz niezapomnijmy schwytać jednę lub dwie pary tej nierogacizny, której wyspa Lincolna nie posiada...
— I pozbierać nasiona, dodał Harbert, z któ-