Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.

W samej rzeczy, to nie była małpa! Była to istota ludzka, był to człowiek! Ale co za człowiek! Dziki, w całem straszliwem znaczeniu tego słowa, tem okropniejszem, że jak się zdawało popadł w stan ostatecznego zbydlęcenia!
Włosy miał najeżone, broda zapuszczona spadała mu na piersi, całe ciało było prawie nagie, z wyjątkiem kawałka płachty opasującej biodra, wzrok miał dziki, ręce olbrzymie, paznokcie niezmiernie długie, cerę czarną jak mahoń, nogi twarde jak gdyby utoczone z rogu: tak wyglądała ta nieszczęsna istota, której mimo to trzeba było dać miano człowieka! Lecz zaiste słusznie można było zapytać, czyli w tem ciele mieszkała jeszcze dusza, lub czyli ostał się w niem tylko sam poziomy instynkt bydlęcy.
— Jest-żeś pan tego pewnym, że to był kiedyś człowiek? zapytał Pencroff korespondenta.
— Niestety! niepodobna wątpić o tem, odparł tenże.
— Więc to by miał być ów rozbitek? zapytał Harbert.
— Tak jest, odparł Gedeon Spilett, ale ten nieszczęsny nie ma już w sobie nic człowieczego!
Korespondent miał słuszność. Widocznem było, że jeśli rozbitek ten był kiedyś istotą cywilizowaną, odosobnienie od ludzi uczyniło z niego człowieka dzikiego, i co gorsza może, prawdziwego człowieka leśnego (l’ homme des bois). Chrapliwe tony dobywały się z jego gardła, przez zaciśnięte zęby, które były tak ostre jak u zwie-