Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.

szczony z wody, nie wyrzekłszy ani słowa, powrócił nazad do kajuty.
Pencroff, Gedeon Spilett i Harbert, osłupiawszy ze zdziwienia, nie sprzeciwiali mu się wcale.
Tymczasem położenie stawało się coraz fatalniejszem. Marynarz musiał przyjść do przeświadczenia, że się zbłąkali na tej bezbrzeżnej pustyni morskiej, bez możności odnalezienia prawdziwego kierunku!
Noc z 18 na 19 października była ciemna i chłodna. Jednak około godziny jednastej wiatr trochę przycichł, morze się uspokoiło, i Bonawentura mniej falami miotany zyskał o wiele większą szybkość. Zresztą i tak wytrzymał znakomicie te opały.
Ani Pencroffowi, ani Gedeonowi Spilettowi, ani Harbertowi nie przyszło na myśl użyć choćby godziny snu. Czuwali wszyscy z jak największą bacznością, gdyż albo wyspa Lincolna była niedaleko, o czem o świcie można się było przekonać, albo też Bonawentura porwany prądami morskiemi, zboczył z kierunku wskazanego wiatrem, a w takim razie niepodobieństwem było prawie sprostować bieg jego.
Pencroff, chociaż do najwyższego stopnia zaniepokojony, nierozpaczał jednak, gdyż posiadał hart duszy niepospolity i siedząc u steru, usiłował przedrzeć wzrokiem otaczające go grube ciemności.
Około godziny drugiej nad ranem, zerwał się nagle i zawołał: