— Jest w tem, powtarzam raz jeszcze coś niedocieczonego — rzekł inżynier — lecz nie wyciągajmy naszego nowego towarzysza na słowa. Gdy sam mówić zechce, wtedy będziemy gotowi go słuchać!
Przez kilka dni następnych nieznajomy nie wyrzekł ani jednego słowa i nie wyszedł ani razu po za obręb terasy. Pracował nieustannie w ogrodzie bez chwilki wytchnienia, bez chwili spoczynku, lecz zawsze sam, na uboczu. W godzinach objadowych nie wracał do Pałacu Granitowego, pomimo kilkakrotnych zaprosin, i zadowalał się odrobiną surowych jarzyn. Na noc również nie szedł do przeznaczonej dla siebie izby, lecz sypiał na dworze pod klombem drzew, lub w razie niepogody wciskał się w jakie wydrążenie wyżłobione w skale. Żył więc całkiem tak samo, jak wówczas na wyspie Tabor, gdy lasy były jego jedynem schronieniem, i wszelkie nalegania ażeby zmienił tryb życia, były daremnemi, osadnicy jednak czekali cierpliwie. Lecz wreszcie nadeszła chwila, gdy pod nieprzepartym naciskiem sumienia, pomimowolnie prawie, wydarło mu się z ust straszne wyznanie.
Dnia 10. listopada, około godziny ósmej z wieczora, gdy już zmrok począł zapadać, stanął nieznajomy niespodziewanie przed osadnikami zgromadzonymi na werandzie. Wzrok jego dziwnym pałał ogniem a cała postać przybrała napowrót ów wyraz dzikości z dawnych złych czasów.
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/255
Ta strona została uwierzytelniona.