Cyrus Smith i towarzysze jego stali jakby wryci, widząc go jak pod wpływem strasznego wzruszenia dzwonił zębami jak we febrze. Co mu było takiego? Czy widok bliźnich stał mu się nieznośnym? Czy mu już obrzydło to życie pomiędzy uczciwymi ludźmi? Czy szał bydlęctwa na nowo go opętał? Takby można było sądzić, słysząc z ust jego te urywane, bez związku cisnące się słowa:
— Czemu ja tu jestem?... Jakiem prawem porwaliście mnie z mej wysepki?... Czy mogą istnieć węzły jakie między mną a wami?... Alboż wiecie kim jestem... com uczynił... dlaczegom był tam... sam jeden? A kto wam powiedział, czy mnie tam nie porzucono umyślnie... czym nie był skazany na to, aby tam zginąć?... Alboż wy znacie przeszłość moją?... Jak wiecie czym nie kradł, nie mordował... czy nie jestem nędznikiem... istotą przeklętą na wieki... godną żyć między dzikiemi zwierzętami... zdala od całego świata... mówcie... jak wiecie?...
Osadnicy słuchali nieszczęśliwego, nie przerywając mu w tych na poły czynionych wyznaniach, które mimowolnie niejako cisnęły mu się do ust. Cyrus Smith chciał go wtedy uspokoić i przystąpił do niego, ale on odskoczył co żywo i zawołał:
— Nie, nie! Jedno słowo tylko... Czy jestem wolny?
— Jesteś wolny, odparł inżynier.
— Więc żegnam was! zawołał i wybiegł jak szalony.
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/256
Ta strona została uwierzytelniona.