Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/306

Ta strona została uwierzytelniona.

biegu, by wszystkiemu dokładnie się módz przypatrzeć, bacząc tylko, by nie potrącić o który z pływających tu i ówdzie pniaków. Kilkakrotnie nawet zarzucali kotwicę, i Gedeon Spilett zdejmował fotograficzne widoki tych wspaniałych okolic.
Około południa przybył Bonawentura do ujścia Rzeki Wodospadowej. Na prawym jej brzegu widać było znów drzewa, ale już rzadsze, a trzy mile dalej, tworzyły one już tylko pojedyńcze grupy rozrzucone pomiędzy zachodniemi pasmami góry, której nagi grzbiet ciągnął się do samego wybrzeża.
Co za przeciwieństwo między południową a północną częścią tych wybrzeży! O ile ta była lesista i bujną pokryta zielonością, o tyle tamta skalistą i dziką! Rzekłbyś, że to jedno z owych żelaznych pasm ziemi, jak je w niektórych krajach nazywają, a kształty jego konwulsyjnie wykrzywione zdawały świadczyć o tem, że w jednym z odwiecznych okresów geologicznych, w roztopionym jeszcze bazalcie, dokonała się tu rzeczywista krystalizacja. Te piętrzące się jedna nad drugą skały przedstawiały widok straszliwy, który niezawodnie byłby był przeraził osadników, gdyby los wyrzucił ich był w tej części wyspy Lincolna! Ze szczytu góry Franklina nie mogli dostrzedz ponurego obrazu tych wybrzeży, ze zbyt wysoka bowiem patrzyli na nie; lecz od strony morza przedstawiały one widok tak dziwaczny, że równego nie znalazłby może nigdzie na świecie.
Bonawentura płynął wzdłuż tych wybrzeży,