Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/310

Ta strona została uwierzytelniona.

naszej żeglugi do przylądka Obu Szczęk, zauważył korespondent.
— Wyśmienity wiatr, odparł marynarz; lecz aby wjechać do zatoki, trzeba będzie lawirować, wolałbym więc w biały dzień płynąć po tych wodach, których zupełnie nie znam!
— Wody te muszą być napełnione rafami, dodał Harbert, — sądząc potem, cośmy widzieli u południowych brzegów Zatoki Rekinowej.
— Pencroffie, rzekł nato Cyrus Smith, rób, jak potrafisz najlepiej, spuszczamy się na ciebie zupełnie.
— Bądź pan spokojnym, panie Cyrusie, odparł marynarz, nie będę się narażał bez potrzeby! Wolałbym, żeby mi kto wepchnął nóż w moje własne żywe ciało, jak żeby rafa jaka przedziurawiła żywe ciało mojego Bonawentury!
Pod „żywem ciałem“ rozumiał tu Pencroff zanurzoną w wodzie spodnią część okrętu, o którą dbał więcej, jak o własną skórę!
— Która godzina? zapytał Pencroff.
— Dziesiąta, odpał Gedeon Spilett.
— A jak daleko, panie Cyrusie, ztąd do przylądku?
— Około piętnastu mil, odparł inżynier.
— Potrzeba więc półtrzecia godziny, rzekł marynarz; — między południem a godziną pierwszą staniemy naprzeciw przylądka. Na nieszczęście przypływ o tej godzinie ustanie a zacznie się odpływ. Obawiam się zatem, że będzie bardzo trudno dopłynąć do zatoki, mając wiatr i morze przeciwko sobie.