Strona:Juliusz Verne-Zima pośród lodów.djvu/047

Ta strona została uwierzytelniona.

lunął na pokład okrętu, który jednocześnie uniósł się przodem i znalazł się na grzbiecie potężnéj fali.
Majtkowie wydali okrzyk trwogi, lecz gdy spojrzenia ich skierowały się ku stronie, zkąd pochodził łoskot, oczy ich napróżno szukały masy lodowéj: znikła ona bez śladu. Droga była wolną, a wdole widać było otwarte morze, którego powierzchnię ozłacały blade promienie zachodzącego słońca.
— A co!... czy nie powtarzam słusznie, że „niéma tego złego, coby na dobre nie wyszło?” — zawołał z radością Penellan. Daléjże do żagli!... Droga otwarta, popłyniemy teraz bezpiecznie!
Zjawisko, bardze pospolite w tych stronach, stało się powodem zniknięcia strasznej masy. Takie góry lodowe, płynące od bieguna, wmiarę zbliżania się ku południowi i strefy coraz cieplejsze, tracą zwolna objętość swéj podstawy, która stopniowo topnieje. W takim stanie, spotkawszy się ze sobą, od silnego uderzenia tracą równowagę i upadają w morze. Gdyby owa góra, która zagrażała Nieustraszonemu, ruszyła o jednę minutę późniéj, byłaby go całym swoim ciężarem przygniotła i wtłoczyła w otchłań.