Strona:Juliusz Verne-Zima pośród lodów.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

była bynajmniéj tak miękką, jak przypuszczał; przekonał się wnet o tém ze straszliwego powiewu mroźnego wiatru, który się wdarł do chaty i zmroził zwilgocone części ubrania Bretończyka tak silnie, iż odrazu stężały. Pomagając sobie bosakiem, Penellan rozszérzył otwór i mógł wreszcie wydostać się na wolne powietrze. Upadł wówczas na kolana i gorąco dziękował Najwyższemu za ocalenie, a Marya i jego towarzysze, widząc ten pobożny zapał, znaleźli się wkrótce obok niego i z jego modlitwą złączyli własne dziękczynienia.
Wspaniała tarcza księżyca oświécała niezmierzone przestrzenie, lecz temperatura była mroźną nie do zniesienia. Wrócono do chaty, ale Penellan przez ten czas rozejrzał się bacznie po okolicy i spostrzegł, że wzgórzystego przylądka nie było i że chatę otacza bezgraniczna płaszczyzna. Bretończyk pragnął podejść do sań, lecz z przerażeniem ujrzał, że ich niéma: znikły wraz z zapasami żywności!
Przejmujący do kości mróz zmusił i Penellana do powrotu. O zaginieniu sań nie rzekł on nikomu ani słowa. Musiał przedewszystkiém osuszyć odzież nad płomieniem kominka. Termometr,