Strona:Juliusz Verne - Na około Księżyca.djvu/26

Ta strona została skorygowana.

Ardana, przekonawszy go, że krew ta pochodziła z lekkiego skaleczenia w ramię, które opatrzono zaraz starannie.
Barbicane wszakże nie prędko odzyskał przytomność, czem trochę przerazili się dwaj jego przyjaciele.
— Nareszcie odetchnął — zawołał Nicholl, przyłożywszy ucho do piersi rannego.
— Tak jest — potwierdził Ardan — oddycha, ale słabo, kapitanie, trzeba go nacierać, nacierać silnie.
Środek ten okazał się zbawiennym. Barbicane niebawem odzyskał zmysły. Roztworzył oczy, powstał, chwycił za ręce swych przyjaciół, a pierwsze słowo, jakie wypowiedział, było zapytanie:
— Nichollu, czy posuwamy się?
Nicholl i Barbicane spojrzeli po sobie. Nie pomyśleli jeszcze o pocisku. Pierwszem ich zajęciem byli podróżujący, a nie wagon.
— Ale żart na stronę — wtrącił Ardan — czy posuwamy się?
— Czy też spoczywamy spokojnie na gruncie Florydy? — zapytał Nicholl.
— A może w głębi zatoki Meksykańskiej, — dodał Ardan.
— Co wy mówicie! — zawołał prezes Barbicane.