z wytkniętej drogi, lub strzaskany podczas starcia, albo też, ulegając sile przyciągającej stanie się satelitą tego przypuszczalnego asteroidu. Powyższe trzy przypuszczenia w mgnieniu oka przebiegły umysł Barbicana.
Skutki bądź co bądź będą fatalne.
Towarzysze jego w milczeniu wyglądali przez okienko. Przedmiot obserwowany z każdą chwilą zwiększał się ogromnie; zdawało się, iż leciał prosto na nich.
— Na Boga! — zawołał Ardan — dwa pociągi biegną na spotkanie.
Podróżnicy instynktownie cofnęli się w głąb pokoju; wzruszenie ich dosięgło szczytu. Szczęściem nie trwało długo, zaledwie parę sekund.
Asteroid przesunął się w odległości kilkuset metrów od pocisku z szaloną chyżością, zniknął w ciemnościach widnokręgu, nieoświetlonego w tej stronie blaskiem księżyca.
— Szczęśliwej podróży! — żegnał go Ardan, odetchnąwszy swobodnie. — A to dopiero zdarzenie, ktoby się spodziewał, iż po tych niezmierzonych obszarach nasz mały statek nie może odbyć bezpiecznie podróży. Cóż to za ambitna kula, która chciała na nas uderzyć?
— Mnie się o to pytaj — rzekł Barbicane.
— Tam do licha! — ty wszystko wiesz!
— Wiem — odparł Barbicane.
Strona:Juliusz Verne - Na około Księżyca.djvu/35
Ta strona została skorygowana.