Strona:Juliusz Verne - Pięciotygodniowa podróż balonem nad Afryką.djvu/29

Ta strona została przepisana.

— Gdyby szło tylko o jazdę wierzchem, — odparł Kennedy, — ale latać po obłokach!
— Posłuchaj, — rzekł doktór z krwią najzimniejszą, — czego się mam obawiać? Przypuścisz zapewne, żem przedsiewziął wszelkie środki ostrożności, by nie wypaść z balonu; jeśli przeto mię zawiedzie, znajdę się na ziemi w warunkach takich samych jak każdy inny podróżnik. Ale mój balon nie zawiedzie, tego się nie obawiam.
— Owszem, trzeba się obawiać.
— Nie, kochany Dicku. Spodziewam się nie rozłączyć z nim przed dostaniem się na zachodnie brzegi Afryki. Mającemu balon wszystko jest możliwe, bez niego wpada w niebezpieczeństwa i przeszkody, których doświadczyły inne wyprawy; mając balon, nie lękam się ani spieki, ani ulewy, ani nawałnicy, ani wichru simunu, ani klimatów niezdrowych, ani zwierząt drapieżnych, ani ludzi! Jeśli mi zagorąco, unoszę się w górę, jeśli zimno spuszczam się niżej; przelecę góry, przepaście, nie lękam się burzy. Podróżuję bez znużenia, zatrzymuję się nie potrzebując spoczynku! Unoszę się nad nowemi grodami! Lecę z szybkością huraganu, to w obłokach, to o kilkadziesiąt łokci od ziemi, przed mojemi oczyma rozwija się mappa afrykańska na wielkim atlasie świata!
Poczciwy Kennedy widocznie był wzruszony, ale mu sprawiało zawrót w głowie opowiadanie przyja-