wać chmurom, przywoływali na pomoc huragany i ulewy kamienne[1]; w tym celu zebrali liście różnych drzew kraju, gotowali je na wolnym ogniu, a tymczasem zabijano barana, zanurzając mu w sercu długą iglicę. Ale na złość wszelkim ceremonjom niebo ciągle było pogodne; próżno tylko krzyczeli i zabili barana.
Widząc to niepowodzenie, Murzyni oddali się wściekłej hulatyce, upijając się temboem, gorącym trunkiem wyrabianym z drzewa kokosowego, i togwą, rodzajem bardzo mocnego piwa. Późno w noc rozlegały się ich śpiewy dzikie, przeciągłe.
Około szóstej wieczór podróżni zebrali się na ostatni obiad u kapitana i oficerów. Kennedy, którego nikt nie zapytywał, mruczał jakieś niewyraźne słowa i nie spuszczał z oczu doktora Fergussona.
Uczta była smutna. Zbliżenie się chwili stanowczej budziło przykre uwagi. Co przeznaczały losy tym śmiałym podróżnikom? Czy wrócą do swych przyjaciół i zasiądą u domowego ogniska? Jeśli balon zawiedzie, co poczną wśród ludów okrutnych, w okolicach nieznanych, w niezmiernych puszczach?
Te różne myśli trapiły rozdrażnione wyobraźnie. Doktór Fergusson zawsze zimny, zawsze nieczuły, gawędził o tem i owem. Ale napróżno usiłował rozproszyć smutek zaraźliwy; nikt nie był wesoły.
- ↑ Tak Murzyni nazywają grad.