Gęste zarośla korzeniodrzewu (Rhizophora) osłaniały brzegi; opadnięte morze pozwalało widzieć te korzenie, opłukiwane przez fale Oceanu Indyjskiego. Piasczyste wzgórza nadbrzeżne zaokrąglały się na widnokręgu, a góra Nguru sterczała wierzchołkiem w północno-zachodniej stronie.
Wiktorja minęła wioskę, która na mapie doktora oznaczona była nazwą Kaole. Zgromadzona cała ludność warczała z gniewu i trwogi; daremnie Murzyni puszczali strzały na tego potwora powietrznego, który majestatycznie kołysał się ponad ich bezsilną wściekłością.
Wiatr dął ku południowi, ale kierunek ten niebardzo niepokoił doktora; owszem pozwalał mu zwiedzić drogę, którą wytknęli kapitanowie Burton i Speke.
Kennedy przerwał nakoniec milczenie i w wykrzyknikach współubiegał się z Joem.
— Fraszka dyliżanse! — wołał jeden.
— Fraszka steamery! — wołał drugi.
— Dzieciństwo koleje żelazne! — krzyknął Kennedy, — przebiegasz niemi kraj, nic nie widząc!
— Balon, to mi rzecz! — dodał Joe; — nie czujesz ruchu, a matka przyroda skwapliwie pokazuje, ci wszystkie swe bogactwa.
— Co za widok! o dziwy! o zachwycie! senne rajskie widzenie!
— A może zjemy śniadanie? — zapytał Joe, któremu świeże powietrze dodało apetytu.
Strona:Juliusz Verne - Pięciotygodniowa podróż balonem nad Afryką.djvu/85
Ta strona została przepisana.