Ostatnie źdźbła trawki obumierały pod naszemi stopami. Ani jednego drzewa, zaledwie gdzieniegdzie kępka karłowatej brzezinki podobniejszej do krzaków niż drzewa. Ani jednego zwierzęcia, wyjąwszy kilku koni, których gospodarz nie mógł już żywić, błąkających się po nagiej przestrzeni. Czasom sokół bujał w ciemnych chmurach, śmiały lot kierując ku południowym okolicom; dzika ta przyroda usposabiała mnie do melancholii, do wspomnień o rodzinnym kraju. Musieliśmy przebrnąć kilka niewielkich „fjordów” i jednę prawdziwą zatokę morską, odpływ morza dozwolił nam dostać się do wioski Alftanes o milę od noclegu leżącej.
Wieczorom przebywszy w bród dwie rzeki Alfę i Hetę, obfitujące w pstrągi i szczupaki, byliśmy przymuszeni nocować w opuszczonym budynku, wyglądającym na mieszkanie bóstw mytologii skandywskiej; zdaje się że tu obrał sobie siedzibę bożek zimna, przynajmniej tak mi sądzić kazała temperatura lodowata, w jakiej noc całą spędzić byliśmy przymuszeni.
Dzień następny niczem się nie odznaczył; zawsze ten sam grunt bagnisty, ta sama jednostajność, okolica, nudna i ponura. Wieczorem stanęliśmy na połowie drogi; zanocowaliśmy w Krösolbt.
19-go czerwca przez całą milę drogi postępowaliśmy po lawie zwanej tu „hraun”, lawa ta na powierzchni pomarszczona, podobna była do lin to
Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/122
Ta strona została przepisana.