niami bazaltowemi, granitowemi i skałami pyroxenitowemi.
Tu i owdzie spostrzegałem dymy unoszące się w obłoki, to słupy białej pary, po islandzku zwane „reykir” pochodziły ze źródeł gorących, a gwałtownością swych wybuchów jawnie dowodziły wulkanicznej działalności gruntu, po którym stąpaliśmy. To bardziej mnie jeszcze utwierdzało w obawie i doprawdy, już miałem wybuchnąć,... gdy stryj z najzimniejszą krwią, mówił dalej:
— Widzisz te dymy Axelu; otóż one są. najlepszym dowodem, że nie mamy powodu obawiać się wulkanu.
— Tego całkiem nie rozumiem.
— Wiadomo jest — rzekł profesor — że przed wybuchem dymy te i pary wzmagają się nagle, a później przez cały czas zjawiska zupełnie znikają, bo gazy elastyczne nie mając dostatecznej prężności.
zwracają się do wulkanu, zamiast wychodzić przez szczeliny globu. Jeśli więc te pary ukazują się obecnie w stanie normalnym, jeśli nadto wiatry i deszcze peryodycznie po sobie następują, powietrze nie jest ociężałe i cisza złowroga nie zalega horyzontu, możesz być pewnym że wulkan tak prędko nie wybuchnie.
— Ależ...
— Dość tych uwag! skoro nauka o czem wyrzekła, to niema już co mówić.
Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/131
Ta strona została przepisana.