— Ależ sam się przekonaj stryju.
I to mówiąc przysunąłem lampę bliżej do ścian galeryi. Profesor ani słowa nie odpowiedział i szedł dalej w milczeniu.
Czy mnie zrozumiał — nie wiem. Może nie chciał się przyznać do błędu, że wybrał tunel wschodni, a może chciał koniecznie zbadać tę drogę aż do samego jej końca. W każdym jednak razie to było pewnem, że wyszliśmy już z lawin i że ta droga nie doprowadzi nas do ogniska krateru Sneffels.
Biłem się jeszcze z myślami czy sam nie jestem w błędzie, i zacząłem pilnie szukać śladów roślin pierwotnych. Niedługo szukając, bo na przestrzeni zaledwie stu kroków napotkałem to czegom pragnął. Nogi moje przywykłe stąpać po twardej powłoce lawinowej, nagle poczuły grunt powstały ze szczątków roślin i muszli. Na ścianach dostrzegać się dawały wyraźne odciski paproci i widłaków (lycopodes). Profesor Lidenbrock nie chciał tego oglądać, i wciąż jednostajnym krokiem postępował naprzód.
Byłoto zaślepienie, przechodzące wszelką granicę zdrowego rozsądku. Nie mogłem tego dokładnie zrozumieć. Podniosłem z ziemi doskonale przechowaną muszlę, należącą kiedyś do stworzenia mającego podobieństwo do dzisiejszego stonoga, a pokazując ją stryjowi, rzekłem:
Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/173
Ta strona została przepisana.