sparaliżowany, nie mogłem się utrzymać na nogach i dla tego częste musieliśmy robić przestanki; a wtedy stryj lub nasz przewodnik podtrzymywali mnie, abym nie upadł. Uważałem jednak, że profesor walczył ze znużeniem i doświadczał strasznych cierpień pragnienia.
Nareszcie we wtorek, 8-go lipca, na czworakach, prawie nawpół umarli, dowlekliśmy się do punktu w którym się rozchodziły dwie drogi. Tu padłem na grunt lawinowy jak massa bezwładna. Była dziesiąta godzina przed południem.
Islandczyk ze stryjem oparci o ścianę, probowali zjeść kawałek suchara. Z moich warg spieczonych tylko się jęki wydobywały, aż nareszcie wpadłem w zupełne prawie omdlenie.
Stryj zbliżył się do mnie, wziął mnie w swe objęcia i podniósł do góry jak małe dziecię.
— Biedny chłopczyna! — wybąknął pocichu, ale z prawdziwem uczuciem.
Wzruszyły mnie te słowa litości, bo nie byłem przyzwyczajony do pieszczot surowego profesora.
Pochwyciłem jego drżące ręce i okryłem je pocałunkami. Z oczami łez pełnemi stał przedemną ten dziki człowiek, zezwalając na wszystko. Wreszcie po chwili milczenia porwał flaszkę zawieszoną na szyi, i przysunąwszy ją do ust moich: pij, zawołał, pij prędzej — a nie czekając odpowiedzi
Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/183
Ta strona została przepisana.