W czwartek o ósmej z rana wyruszyliśmy w drogę. Przejście granitowe coraz więcej miało zakrętów i odnóg, tak, że zamieniło się na zupełną gmatwaninę labiryntową: zawsze jednak główny jego kierunek był południowo-wschodni. Stryj z największą starannością radził się wciąż busoli, chcąc mieć dokładne wyobrażenie o drodze przebytej.
Galerya zagłębiała się prawie poziomo, to jest z pochyłością najwięcej dwóch cali na sążeń. Strumyk, spokojnie z lekkim szmerem płynął pod naszemi stopami; porównywałem go w myśli do jakiegoś genijusza, prowadzącego nas przez podziemia — do jakiejś rozkosznej najady, strzegącej naszych kroków. Swoboda umysłu i dobry humor nasuwały mi takie porównania mitologiczne.
Stryj tymczasem przeklinał poziomość drogi — on co radby schodzić po kilka mil na godzinę, aby prędzej dojść do środka ziemi. Przez cały tydzień jednak niewiele posunęliśmy się w głąb, choć przebyliśmy dość znaczną przestrzeń poziomą.
W piątek wieczór (20-go lipca) podług naszego rachunku, powinniśmy byli znajdować się na połudno-wschód od Rejkjawik o mil trzydzieści, a półtrzeciej mili głęboko pod ziemią
W tem niespodzianie napotkaliśmy jakąś ogromnie głęboką i przerażającą, przepaść; stryj podskoczył z radości i klaszcząc w ręce zawołał:
Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.
— 193 —