Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/223

Ta strona została skorygowana.
— 213 —

— Oh! stryju! — zawołałem w ostatniej rozpaczy.
Była to ostatnia wymówka, jaką zdołały wyrzucić me spieczone wargi — a z drugiej strony nie śmiałem też na niego narzekać, bo domyślałem się ile cierpieć musiał ten biedny człowiek, szukając mnie nadaremnie!
Widząc się tak pozbawionym wszelkiej ludzkiej pomocy, niezdolny sam sobie poradzić, zacząłem myśleć o pomocy z Nieba. Na myśl przyszły mi wspomnienia lat moich dziecięcych, matka, której niewyraźny obraz rysował mi się w zamglonej przeszłości. Uciekłem się do modlitwy gorącej, serdecznej, nie tracąc nadziei, że mogę być jeszcze wysłuchanym od Boga, do którego się tak późno zwracałem.
Modlitwa uspokoiła mnie trochę, tak że mogłem zebrać myśli i obliczyć się ze wszystkiemi szansami obecnego mego położenia.
Żywności wystarczyć mi mogło na trzy dni, a wody miałem pełną flaszkę i blizko całą manierkę. Chodziło tylko o to, co przedsięwziąść, jak drogę dalszą pokierować — czy wracać w górę, czy iść głębiej przed siebie?
Zdawało mi się że wracać w górę koniecznie wypada, bo tym sposobem mogę trafić do naszego strumyka i do punktu w którym zmyliłem drogę, a ztamtąd łatwiejby się już było wydostać może i na wierzchołek Sneffelsu.