Czekałem przez chwilę — professor nie przychodził. Pierwszy to raz, od czasu jak go znałem, chybił zwyczaju. A jednak przyznać muszę, że obiad był wyborny: zupa z włoszczyzny, omlet na szynce ze szczawiem duszonym, cielęcina z komputem śliwkowym, na desser krewetki (małe raki morskie) i buteleczka wybornego Mozelu.
Kosztem takich to delicyi, stryj mój cieszył się zbutwiałym swoim szpargałem. Ja zaś, jako przywiązany synowiec, uważałem za święty obowiązek zjeść za niego i za siebie, co też i najsumienniej spełniłem.
— Jeszczem też tego doprawdy nie widziała, mruczała poczciwa Marta, żeby pan Lidenbrock nie siedział przy obiedzie.
— To trudne do uwierzenia! nieprawdaż dobra Marto?
— I to jest przepowiednią ważnego jakiegoś wypadku, mówiła staruszka potrząsając głową.
Według mego przekonania, cały ten wypadek nie zapowiadał nic, prócz może jakiej sceny okropnej, gdy stryj dowie się że obiad jego został przez kogo innego zjedzonym.
Ostatniego właśnie dogryzałem raka, gdy silny głos stryja przerwał mi ucztę. Jednym susem od stołu przeskoczyłem do gabinetu pana Lidenbrock.
Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/24
Ta strona została przepisana.