wznosiła się znaczna massu skał, dochodząca do niezmierne] wysokości, rysując posępny kontur na zachmurzonym widnokręgu.
Był to prawdziwy ocean, ale strasznie pusto i dziko wyglądający.
Cały ten widok oświecało dziwne Jakieś światło, które w niczem ani do słonecznego, ani do księżycowego nie było podobne. Blask jego migotliwy, białość jakaś przeźroczysta i sucha zarazem, nizki stopień ciepła jakie udzielało, jasność większa niż blasku księżyca, wszystko to kazało się domniemywać pochodzenia czysto elektrycznego. Było to coś na kształt zorzy północnej, lub jakiegoś ciągłego zjawiska kosmicznego, które oświecało tę jaskinię, zdolną na swym obszarze ocean pomieścić.
Niebo, albo raczej sklepienie zawieszone nad moją głową, wyglądało jakby zrobione z wielkiej massy chmur czyli pary ruchomej, która skutkiem zgęszczania się, w pewne dni spadała na dół w postaci deszczu nawalnego. Sądziłbym, że pod tak silnem ciśnieniem atmosfery, parowanie wody nie mogło się wywiązywać; a jednakże w skutek niepojętej dla mnie przyczyny fizycznej, w powietrzu zawisły gęste bardzo chmury. Lecz pogoda była piękna, a na ponurem tle zachmurzonego firmamentu elektryczność wywiązywała zadziwiającą grę światła, które mogłoby rozkosz sprawić patrzącemu nań człowiekowi, gdyby go jak słońce ogrzać
Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/243
Ta strona została przepisana.