prawdę powiedziawszy, nie było się o co gniewać.
Zamiary jego spełniały się jak najpomyślniej, w okolicznościach najprzyjaźniejszych, i teraz nawet oto, płynęliśmy z szybkością nadzwyczajną.
— Jesteś niespokojny stryju — rzekłem, widząc że często przykłada lunetę do oczu.
— Niespokojny? bynajmniej.
— Więc niecierpliwy?
— Alboż nie mam do tego powodu?
— Przecież płyniemy z taką szybkością...
— Nie o to mi też chodzi że szybkość jest zamała, ale że przestrzeń morza zbyt wielka.
Przypomniałem sobie wtedy, że profesor przed wyjazdem na trzydzieści do czterdziestu mil oceniał długość tej wody podziemnej, kiedy tymczasem przepłynęliśmy już odległość najmniej trzy razy większą, a brzegów południowych jeszcze ani widać było.
— Nie zagłębiamy się w ziemię — rzekł znowu profesor — a to wszystko jest czas stracony, boć ja tu nie przybyłem z tak daleka po to, aby odbyć spacer po jakimś stawie.
No proszę! on taką podróż nazywa spacerem, a takie morze stawem!
— Ależ — odrzekłem — jeśliśmy się trzymali drogi wskazanej przez Saknussema...
— W tem właśnie kwestya, czyśmy się jej trzymali. Czy Saknussemm napotkał tę przestrzeń
Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/272
Ta strona została przepisana.