widok. Mają tę „nielitościwą” powierzchowność, jaką zauważałem często przed rozpoczęciem burzy.
Powietrze jest ciężkie, morze spokojne.
Zdaleka chmury wyglądają jak ogromne paki bawełny, w malowniczym rozrzucone nieporządku; lecz pomału nadymają się i rosną, a liczba ich się zmniejsza. Ciężkość ich jest tak wielka, że nie mogą oderwać się od horyzontu; silniejszy powiew wiatru rozprasza je powoli — potem znowu skupiają się, zaciemniają i zbijają w jednę straszną warstwę, na której błyska od czasu do czasu migotliwe światełko, ginące zaraz wśród ponurej massy szarych obłoków.
Widocznie atmosfera nasycona jest płynem elektrycznym; obawiam się burzy-włosy mi powstają na głowie, jak za dotknięciem iskry elektrycznej.
Jestem przekonany, że gdyby mnie dotknął teraz który z moich towarzyszy, doznałby silnego wstrząśnienia.
O dziesiątej godzinie rano symptomata burzy jawniej się zaczęły okazywać; wiatr przycichł na chwilę, jakby chcąc nabrać tchu: obłoki wyglądająniby olbrzymia paszcza, w którą gromadzą się uragany. Wolałbym nie wierzyć w te pogróżki nieba, a jednak nie mogę nie mówić sam dosiebie:
„Otóż i będziemy mieli burzę!”
Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/291
Ta strona została przepisana.