wała się coraz szerszą, i to mnie wprowadziło na domysł, że tą drogą musiał przechodzić Saknussemm, a my tylko przez nieostrożność pociągnęliśmy za sobą całe morze.
Były to, rozumie się, domysły jedynie. Tymczasem woda niosła nas z gwałtownością niesłychaną, a sądząc z siły wiatru twarz mi siekącego, mniemam, że szybkość naszego biegu przewyższała prędkość najbardziej rozpędzonych pociągów.
W takich warunkach niepodobna było myśleć o zapaleniu pochodni, a ostatni nasz przyrząd elektryczny, zepsuł się w chwili eksplozyi.
Nagle, z wielkiem zadziwieniem ujrzałem jasne światło, padające wprost na spokojną twarz Hansa.
Zręczny Islandczyk zdołał zapalić latarnię, a choć światełko jej słabo migotało, zawsze jednak rozjaśniało nieco straszne te ciemności.
Nie omyliłem się w przypuszczeniu, że galerya była szeroką. Małe nasze światełko nie pozwalało widzieć na raz obu jej ścian. Spadek unoszącej nas wody był tak wielkim prawie, jak w największych kaskadach Ameryki. Nieraz zdarzało się, że tratwa wirem porwana, pędziła kręcąc się z nami wokoło, ale to z taką gwałtownością, że występy skał migały nam się tylko przed oczami. Jestem pewny, że płynęliśmy najmniej po trzydzieści mil na godzinę.
Usiadłem wraz ze stryjem u spodu złamanego podczas burzy, masztu. Odwróciliśmy się twarzą
Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/328
Ta strona została przepisana.