— Tak Axelu! spodziewam się wybuchu.
— Wybuchu! — krzyknąłem — więc jesteśmy w kraterze wulkanu?
— Tak sądzę — rzekł stryj z uśmiechem — i to właśnie za wielkie uważam szczęście....
Szczęście! Mój stryj chyba zwaryjował! Co znaczą te wyrazy? ten uśmiech? ta spokojność?
— Jakto — zawołałem — znajdujemy się w głębi wulkanu wybuchającego? fatalność rzuciła nas pomiędzy lawy, skały rozpalone, wrzącą, wodę i wszystkie materye wybuchowe! mamy być wyrzuceni w powietrze, wraz z deszczem popiołu i gradem kamieni! i ty to wszystko nazywasz wielkiem szczęściem?...
— Tak jest — odrzekł profesor, patrząc na mnie przez wierzch swych okularów — bo ta nam tylko jedynie pozostaje droga do wydobycia się na powierzchnię ziemi.
Tysiące myśli naraz tłoczyło mi się do głowy.
Stryj miał słuszność, słuszność najzupełniejszą, i nigdym go jeszcze nie widział tak gruntownie przekonanym jak w tej obwili, gdy czekał spokojnie i obrachowywał wszystkie szanse wybuchu.
Tymczasem ciągle w górę byliśmy unoszeni; tak noc przeminęła; huk zwiększał się co chwila... powietrze dusiło mnie nieznośnie.... sądziłem już że wybiła ostatnia moja godzina.... przestałem być panem myśli mych i wyobrażeń.
Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/343
Ta strona została przepisana.