czajna, siła kilkuset atmosfer, która się wywiązała z par nagromadzonych w łonie ziemi, parła nas w górę; lecz na jakieżto niebezpieczeństwa narażał nas ten rodzaj podróży!...
Niedługo słaby jakiś blask przedarł się do szerszej coraz galeryi; po obu stronach dostrzegałem głębokie korytarze, podobne do ogromnych tunelów, wyrzucających gęste pary; płomyki ze wszech stron lizały ściany trzeszczące.
— Patrz! patrz stryju! — zawołałem.
— Cóż takiego? Sąto płomienie siarkowe. Nic naturalniejszego w czasie wybuchu.
— Ale jeżeli one nas ogarną?
— Nie ogarną, bądź spokojnym.
— A jeśli się zadusimy?
— Nie zadusimy się; galerya coraz szersza, a gdyby konieczna była tego potrzeba, opuścimy tratwę i skryjemy się w jakim otworze.
— A woda! a woda coraz wyżej się wznosząca?
— Niema już wody Axelu, lecz rodzaj płynu wulkanicznego, który nas z sobą, niesie ku otworowi krateru.
I rzeczywiście woda znikła, ustępując miejsca materyom wybuchowym dość gęstym, chociaż wrzącym. Temperatura stawała się już prawdziwie nieznośną, a termometr gdybyśmy go mieli, wskazywałby niezawodnie przeszło siedmdziesiąt stopni.
Pot obficie spływał mi po czole i twarzy; gdyby
Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/345
Ta strona została przepisana.